4 lipca 2011
12:19
Jubileuszowy Opener za nami!
Nawet najlepsze urodziny kiedyś się kończą. Pogoda jak zwykle nie dopisała, ale grunt, że goście przybyli tłumnie, dobrze się bawili i grała muzyka.
![[img:1]](/img/artykuly/zdjecia/_cbevve1zVPMC4zMDgwNTgwMCAxMzA5Nzc2MDU1.jpg)
Każdy z pewnością wymieni inny powód, dla którego tegoroczny Heineken Open’er Festival był wyjątkowy. Dla wszystkich był jubileuszową 10-tą edycją. To był festiwal przeciwieństw. Zarówno muzycznych, jak i atmosferycznych. W ciągu czterech dni potrafiliśmy trząść się z zimna i chronić się przed słońcem, śpiewać wspólnie najbardziej znane utwory Coldplay i odkrywać prawie industrialne dźwięki These New Puritans, ekstatycznie reagować na każdy gest Prince’a i wsłuchiwać się w intymną muzykę Twilite.
Zaczęło się w słoneczny czwartek, kiedy 60 tysięcy osób przyjechało zobaczyć po raz pierwszy w Polsce grupę Coldplay. Nim rozpoczął się ich koncert, na Main Stage zagrała nowojorska formacja The National. Występ przepełniły utwory z najnowszego albumu „High Violet”, ale nie zabrakło i starszych kompozycji, m.in. porywającego „Mr.November”. Z pewnością duża część publiczności zgromadzonej na The National szybko znalazła się na Tent Stage, gdzie pojawiła się grupa otoczona w Polsce prawdziwie kultowym statusem – The Twilight Singers. Greg Dulli z zespołem przez ponad godzinę nie dał wytchnąć wypełnionemu po brzegi namiotowi. W tym samym miejscu kilkadziesiąt minut później zagrała grupa Two Door Cinema Club. Ledwie rok temu wydali swój debiutancki album, a już dziś publiczność zna każdy refren ich piosenek. Koleje minuty czwartkowego wieczora przybliżały ludzi do najważniejszego występu pierwszego dnia Open’era – koncertu Coldplay. Zespół przeprosił polską publiczność za to, że kazał czekać na siebie tyle lat. W doskonałej formie i w świetnych humorach grupa Chrisa Martina zagrała swoje największe przeboje z „Yellow” i „Viva La Vida” na czele. W czasie tego koncertu było wszystko - rockowa energia, fajerwerki, konfetti, „Clocks” na bis i kilka nowych utworów, w tym kończący występ singiel „Every Teardrop Is A Waterfall”. Coldplay z pewnością wyjechali z Polski szczęśliwi.
Drugi dzień festiwalu mają jeden niezmienny motyw - deszcz. Choć o wiele więcej problemów sprawił wiatr. To on, wiejąc frontalnie na Main Stage, w połączeniu z ulewnym deszczem sprawił, że woda na scenę lała się wiadrami. Fatalna pogoda nie przeszkodziła gwiazdom w zagraniu być może najlepszych koncertów tej edycji Open’era. Brodka ma świetne piosenki i perfekcyjnie grający zespół, pomysłową scenografię i kolorowe kostiumy, czyli wszystko dzięki czemu można zawojować europejskie festiwale. I udowodniła jeszcze jedno – świetnie radzi sobie z deszczem, co szczególnie sprawdza się na brytyjskich festiwalach. Mimo, że Brodka kończyła swój występ wykonaniem a capella utworu Cyndi Lauper „Girls Just Want to Have Fun”, to nie tylko dziewczyny, ale także chłopcy bawili się doskonale. Relacje damsko-męskie od zawsze były głównym tematem tekstów pisanych przez Jarvisa Cockera. Ten 48-letni lider grupy Pulp został naszym piątkowym bohaterem. Po 30 sekundach od wyjścia na scenę jego ubranie można było wyżymać, ale mimo przeciwności reaktywowany po blisko dziesięciu latach Pulp zagrał koncert, jakiego Open’er jeszcze nie widział. Od pierwszego taktu „Do You Remember The First Time?” po ostatnie dźwięki „Common People” publiczność nie zatrzymała się ani na moment, dorównując w scenicznym szaleństwie Cockerowi. Ten nic nie robił sobie z zacinającego deszczu i aktywizował publiczność słowami „Would You Like To Gdansk?”. Pulp zagrali najważniejsze utwory nie pozostawiając miejsca na niedosyt. Tuż po nich na scenie pojawił się zespół Foals. Autorzy jednego z najważniejszych utworów ostatnich lat – „Spanish Sahara” grali do pierwszej krwi, która na szczęście pojawiła się dopiero podczas ostatniej piosenki. Jeden z muzyków grał tak intensywnie, że pokaleczył sobie palce - ale było warto, bo publiczność przyjęła ich entuzjastycznie.
Sobota sponsorowana była przez literkę „P”. Primus, grający w swoim klasycznym składzie, prawie 90 minutowym koncertem, podobnie jak Pulp, udowodnił, ze reaktywacje mają sens tylko wtedy, kiedy wynikają z potrzeby wspólnego grania. Primus ze swoim funkowym brzmieniem basu stanowili idealny wstęp do koncertu gwiazdy wieczoru, jednego z największych współczesnych artystów – Prince’a. Książe zgromadził wielotysięczny tłum, który był mu wierny od pierwszej do ostatniej sekundy ponad dwugodzinnego show. Ten koncert dla jednych był spełnieniem marzeń o zobaczeniu idola, dla innych sentymentalną wycieczką, a dla wszystkich genialnym występem człowieka, który posiadł niezwykły dar skupiania na sobie uwagi, nie tylko za sprawą scenicznej wirtuozerii, ale przede wszystkim dzięki osobowości i repertuarowi. 2 lipca 2011 roku zakończył się pokazem fajerwerków i urodzinowym mixem, na który złożyły się najbardziej charakterystyczne utwory wykonawców, którzy gościli na open'erowych scenach przez dziesięć lat.
Niedziela była zwieńczeniem festiwalowych emocji. James Blake udowodnił, że nie bez powodu jest najbardziej pożądanym artystą tego lata i nie mylą się ci, którzy widzą w nim przyszłość muzyki. Jego studyjne oblicze w wersji live nabiera jeszcze mocniejszego dubstepowego charakteru, a brzmienie basu było tak mocne, że w samochodach zaparkowanych na tyłach sceny uruchomiły się alarmy. Scena Tent do końca dnia pozostała we władaniu elektroniki, choć zmieniały się jej oblicza. Najpierw usłyszeliśmy elegancki synth-pop w wykonaniu Hurts, którzy wykonali „Wonderful Life” wraz z publicznością. Po Brytyjczykach zagrał duet Chromeo wypełniając namiot mieszanką disco i electro-funku. Także i oni dostali przyjęcie, jakie jest w stanie zgotować wyłącznie nasza publiczność, o czym dwie godziny wcześniej przekonali się The Strokes. Legenda nowojorskiej sceny rockowej zagrała w Polsce po raz pierwszy i to w momencie szczególnym - tuż przed dziesiątą rocznicą ukazania się ich przełomowego debiutu „Is This It”. Nowojorski kwintet zelektryzował publiczność grając przede wszystkim materiał z tego klasycznego albumu, a nie wydanej niedawno płyty „Angles”. Po The Strokes na scenie pojawiła się M.I.A., ze swoją wybuchową mieszanką muzyki world, punk-rocka i electro. Jeszcze mocniej niż M.I.A. zaczął Deadmau5, którego set okazał się ucztą nie tylko dla uszu, ale także dla oczu. Konsoleta w kształcie bryły obłożona była panelami ledowymi, podobnie jak jego charakterystyczna maska w kształcie mysiej głowy. Tym występem Kanadyjczyk dołączył do wąskiego grona artystów, którzy zamykali koncerty na Main Stage w czasie kolejnych festiwali.
Wróćmy jeszcze na moment do występu Prince’a. Pięknym i symbolicznym momentem tego koncertu było wykonanie utworu Michaela Jacksona „Don’t Stop‘Til You Get Enough”. Nie przestawajmy! Cokolwiek to znaczy.
Tekst i foto: Ewa Kuba, materiały prasowe.
więcej: www.opener.pl/pl
reklama