
King Dude na dwóch koncertach w Polsce
King Dude powraca do Polski na dwa koncerty promujące nowy album „Music To Make Work To”. Król lucyferiańskiego klimatu wystąpi 22.09 w Poznaniu w Klubie Pod Minogą oraz 23.09 w krakow-skim Zet Pe Te! W roli głównego supportu na obu koncertach pojawi się także islandzkie Kaelan Mi-kla, które zachwyciło ostatnio publiczność na koncertach z Drab Majesty!
King Dude (prawdziwe nazwisko - Thomas Jefferson Cowgill) to amerykański muzyk wykonujący muzykę z rewirów neofolk, dark folk i gothic country. Muzyka tworzona przez niego to ponure dźwięki wzbogacone o głęboki głos wokalisty. Teksty często dotyczą tematyki śmierci i bólu. Współpracuje blisko z Chelsea Wolfe, która użyczyła swojego głosu w utworze My Mother Was the Moon. Zespół wydał też split z blackmetalowcami z Urfaust. King Dude ma na swoim koncie 5 albumów oraz cztery EPki. Jego pierwsze wydawnictwa, takie jak "My Beloved Ghost" czy album "Love", przywołują na myśl tradycyjny gitarowy neofolk z pod znaku Death in June. Dopiero od albumu "Burning Daylight" Cowgill zaczął eksperymentować z nowymi środkami, wplatając do swojej muzyki elementy gotyckiego country, przywodzącego na myśl dokonania np. Woven Hand. Gdy dodamy do tego niezwykle unikatową barwę głosu wokalisty, która wielu kojarzy się z głosem Michaela Giry ze Swans, otrzymujemy naprawdę wyjątkowo mroczny i niepokojący klimat. Jego ostatni album “Songs of Flesh & Blood - In The Key of Light” ukazał się w czerwcu 2015 nakładem Not Just Religious Music. Ścisła współpraca Cowgilla z Chelsea Wolfe pozostawiła swój ślad. Starczy posłuchać fortepianowej, minimalnej wielce kompozycji, jaką jest "You Know My Lord" – numer ten, jeśliby podmienić wokal – spokojnie mógłby znaleźć się na jej, nie jego, nagraniu. Zamykający album "Silver Crucifix" z kolei zdradza pochodzenie Cowgilla – Seattle – gitarka chodzi tu jak – nie przymierzając – w "Disarm" Smashing Pumpkins, i dopiero kiedy wchodzą parapety i charakterystyczny motyw na basie, trafia nas, że brzmi to jakby Corgan wstąpił w szeregi Death in June. "Death Won't Take Me" z kolei zdaje się jakby podpatrzony u Rome. Miejscami pojawiają się też mocno falowe czy wręcz post-punkowe akcenty – otwierający album "Black Butterfly" spokojnie mógłby trafić na "The Guilty Have No Pride", a od biedy nawet stanąć obok "Ever Fallen in Love" Buzzcocksów. Cowgillowi zdarza się też schodzić w jeszcze niższe wokalnie rejestry niż dotychczas, co z kolei budzi skojarzenie z kolegami z Dead Western i ich lansem na upiornych amiszów, albo może – bliżej – Zebulonem Whiteleyem z Sons of Perdition, bo i Dude momentami podobnie do SoP buja. A jak kto Dead Western i Sons of Perdition nie zna, to niech nadrobi albo pomyśli sobie "Cowgill brzmi trochę jak Gira". W ostatnich miesiącach w wywiadach King Dude szeroko mówił o tym, że to jego najbardziej osobisty krążek, że nagrywanie go prawie go zabiło oraz że z owego doświadczenia wyszedł silniejszy. Nie znoszę czytać takich farmazonów, bo pachną lansem na zranionego barda i nie sposób ich zweryfikować. Poza tym emocje – jeśli były – mają się bronić w samej muzyce, a nie tak, że trzeba je na wsiaki słuczaj suflować we wszystkich muzycznych szmatławcach. Tu na szczęście nie trzeba, bo na "Songs of Flesh & Blood" słychać je doskonale. Inny plus albumu, to fakt, że w odróżnieniu od poprzednich dokonań Dude'a, tu klimat zmienia się jak w kalejdoskopie. Cowgill okrzepł tak jako songwriter, jak i wykonawca, i coraz mocniej czuje się w coraz szerszej palecie środków wyrazu. No i okładka. Odważna, czy raczej buńczuczna. Chamska wręcz. Jak Johnny Cash z gitarą i w brokatowym odzieniu schodził do piekła Las Vegas, tak Cowgill w pelerynie podprowadzonej śp. Christopherowi Lee z owego piekła Las Vegas schodzi do zupełnie prawdziwego piekła. Bardzo dobre. Oby tak dalej, panie Cowgill, oby tak dalej.
King Dude POZNAŃ
Klub Pod Minogą
22.09.18, 19:30
King Dude KRAKÓW
Zet Pe Te,
23.09.18, 19:30