
Słowa są zbyteczne, czyli recenzja Depeszy. Widowiska muzycznego z hitami Depeche Mode w Teatrze Rampa
„Słowa są zbyteczne // Mogą tylko zaszkodzić” – śpiewa Gahan w jednym z hitów zespołu i tak samo dzieje się w trakcie widowiska "Depesze". […] To jest muzyczna opowieść osadzona w konkretnej estetyce i brzmieniu.
Jest pewna płaszczyzna, która mimo muzycznych różnic gatunkowych sprawia, że zespoły takie jak The Beatles, Queen, The Doors czy Depeche Mode można sprowadzić do wspólnego mianownika, którym będzie nie tylko żywotność ich muzyki, wielkość osiągnięć, liczba sprzedanych płyt czy fanów oddających swoim idolom cześć godną osobom boskim.
Płaszczyzną, o której myślę jest teatralność, która była wpisana zarówno w wizerunek sceniczny każdego z tych zespołów, w świadome kreowanie siebie i wykorzystywanie muzyki, teledysku lub występu na żywo jako sceny, na której odbywa się akt performatywny. W tę performatywność wpisany jest również wizerunek sceniczny lidera. Czy mowa będzie o Lennonie, Mercury’em, Morrissonie czy Gahanie, to w grę wchodzi ta sama samoświadomość i autokreacja sceniczna, ten sam magnes, który sprawiał, że miliony śledziły każdy ich gest, ruch i grymas twarzy.
O ile widowisk scenicznych z muzyką liverpoolskiej czwórki, Jej Królewskiej Mości czy Króla Jaszczurów zdążyło już trochę powstać i pojawić się na teatralnych deskach, to osobiście nie doszukałem się takich adaptacji w odniesieniu do Depeche Mode. Jakieś drobne tropy wskazują, że być może próby takie podjęto w przeszłości w Niemczech, ale widocznie nie były to próby wystarczająco skuteczne, skoro to właśnie polskie widowisko, stworzone przez zespół warszawskiego Teatru Rampa, jest tym, które z powodzeniem przedarło się do szerokiej publiczności, pozostawiając po sobie już teraz niezacieralny ślad.
Do Warszawy jechałem z wielką ciekawością i nie da się ukryć, że również z wielkimi oczekiwaniami, spotęgowanymi przez piętno jakie na mnie osobiście odcisnęła muzyka Depeche Mode i ich koncerty, zwłaszcza te, na których wielokrotnie miałem okazję osobiście być. Muzyka nigdy nie funkcjonuje w oderwaniu od okoliczności w jakiej do nas przychodzi i w jakich jej słuchamy.
Zawsze jest jakiś czas, jakieś miejsce, jacyś ludzie i jakieś emocje, których doświadczamy akurat wtedy, gdy słuchamy tej czy innej płyty, zwłaszcza gdy dzieje się to pierwszy raz. Jest zupełnie jak z tym ziarnem, które pada na określony grunt i w tym gruncie właśnie zapuszcza korzenie. Mijają lata, z ziarna już dawno wyrasta drzewo, ale zrywając jego owoce i kosztując ich, za każdym razem wracamy pamięcią do tych początków. Tak właśnie jest moim zdaniem z muzyką i za to właśnie ją kocham.
Tak więc, gdy przyszedł wieczór i usiadłem na widowni warszawskiej Rampy, czułem, że za chwilę moja wewnętrzna wizja Depeche Mode zderzy się z widowiskiem, które zobaczę na scenie. I nie będę ukrywał, że nieco obawiałem się tej konfrontacji, w której zazwyczaj nasze wewnętrzne wyobrażenie wygrywa z nową konkretyzacją. Na szczęście szybko poczułem, że tym razem tak nie będzie.
„Słowa są zbyteczne // Mogą tylko zaszkodzić” – śpiewa Gahan w jednym z hitów zespołu i tak samo dzieje się w trakcie widowiska "Depesze". To nie jest musical, w którym pomiędzy utworami muzycznymi pojawiają się dialogi, tutaj jedyne słowa, które słyszymy, to słowa piosenek DM. Mimo to, można tu jasno odczytać opowiedzianą historię i bez wątpliwości nie jest to koncert, ani recital wzbogacony o elementy choreografii i scenografii. To jest muzyczna opowieść osadzona w konkretnej estetyce i brzmieniu.
Już sam początek tej historii pokazuje konteksty, które w odniesieniu do recepcji twórczości Depeche Mode, zwłaszcza recepcji w kraju nad Wisłą, są niezmiernie istotne – muzyka i teksty zespołu jako sposób wyrwania się z szarej rzeczywistości, wyrwania się z odwiecznych schematów i narzuconych ról społecznych, jako nośnik wyrażający za nas to, czego sami wyrazić nie możemy, albo nie umiemy wyrazić.
Najpierw słyszymy "Everything Counts", bo przecież pieniądze napędzają świat, przeliczane jest wszystko i każdy, i nigdy nie mamy dosyć, jak w drugiej z piosenek, a więc "Just Can’t Get Enough", ale przychodzi taki moment, że musi wybrzmieć "Somebody", bo prędzej czy później odzywa się głód miłości, głód dotyku i akceptacji. Zaczynamy wierzyć w "New Life", rozgrywamy międzyludzkie gierki rodem z "Master & Servant" i to potrafi boleśnie przerosnąć nie tylko niewinną i romantyczną Little 15, ale każdego z nas. Przecież każdy czasem chce odpuścić, zdjąć z siebie odpowiedzialność, oddać się w czyjeś ręce i pozwolić, by to ktoś inny przejął kierownicę niczym w "Behind The Wheel".
W tym momencie zaczyna się Black Celebration. Ten moment, w którym muzyka DM nas zmienia, staję się immanentną częścią swojego odbiorcy, zachodząc mu za skórę i za serce. Każdy fan tej muzyki i tego zespołu może w tym momencie przywołać własną historię, własną „czarną ceremonię”, tę pierwszą usłyszaną piosenkę i pierwsze ciarki na skórze.
Jest to punkt widowiska, w którym już w pełni zanurzamy się w uliczki Depeche City i z każdą kolejną piosenką, a jest to prawdziwy zestaw "the best of", zaciera się granica pomiędzy sceną a widownią. Można śmiało powiedzieć, że "Depesze" znoszą ten podział. Od samego początku widzowie są zachęcani do współtworzenia widowiska. Zachęca się ich do rejestrowania jego fragmentów i udostępniania w kanałach społecznościach ale przede wszystkim zachęca się ich do śpiewania, do porzucenia swojego miejsca na widowni, do tańca, w finalnie do wejścia na scenę i współtworzenia finałowej części widowiska.
Piszący te słowa należy do tych, którzy tańczą i śpiewają raczej wewnętrznie, podczas gdy zewnętrzna powłoka siedzi grzecznie i nieruchomo na swoim miejscu, ale to, co zobaczyłem na Targówku, w Rampie, sprawiało, że parokrotnie poderwałem się z miejsca, a nawet jeśli tego nie robiłem, to moja wewnętrzna choreografia była bardzo bogata. Obserwowałem jak widzowie przechodzili ten proces, prowadzeni jak w transie przez twórców widowiska od nieśmiałego nucenia pod nosem, poprzez rosnącą owację, aż do pozbawionej jakichkolwiek hamulców muzycznej ekstazy, która pokazuje jaką magię ma w sobie muzyka Depeche Mode i jaką magię potrafili wydobyć z niej artyści Rampy.
W tym momencie, gdy padło hasło „artyści Rampy”, chcę się przez chwilę zatrzymać nad twórcami "Depeszy" i poziomem artystycznym tego widowiska. W pierwszej kolejności wielkie "chapeau bas" dla Marty Zalewskiej odpowiadającej za kierownictwo muzyczne i aranżacje, a jednocześnie pojawiającej się na scenie jako Little 15. Utwory, które słyszymy, brzmią bardzo dobrze i wcale nie jest tak, że każdy z nich jest próbą wiernego zbliżenia się do oryginału. Dzieje się tak, chociażby w "Little 15" czy "Freelove" zagranych akustycznie, w oparciu o brzmienie gitary. Zwłaszcza ten drugi utwór tworzy bardzo intymny nastrój, w którym łatwo zanurzyć się po szyję. Również partie muzyczne grane na pianinie, chociażby wtedy, gdy w trakcie bisów w "Heaven" wpleciony zostaje fragment z "Ghost Again", pokazują, jak duże umiejętności muzyczne posiada Marta Zalewska, i z dużą chęcią wróciłbym do Rampy, by zobaczyć ją i usłyszeć w innych spektaklach.
Chciałbym też, chociaż na chwilę zatrzymać się przy grze Marcina Januszkiewicza, wcielającego się w "Personal Jesusa", który – nie da się ukryć – że jest po prostu Dave’em Gahanem. To, że muzycznie sprostał niełatwemu zadaniu, to jedno, ale robi to również ruchowo, bezbłędnie oddając gesty i taneczne ruchy lidera DM, znane, chociażby z koncertów. Podejrzewam, że udając się na Depeche Mode Party z konkursem „Dave Dancingu” to wygrałby go w cuglach. Pisząc o Marcinie chciałbym jeszcze dodać o jednym elemencie, który dla mnie, kochającego ironię i dystans, jest niesłychanie smaczne. Marcin wprowadza do widowiska elementy komiczne, delikatnie i świadomie zarazem puszczając oczko do widowni, kiedy nawiązując do koncertowych okrzyków Dave’a, nawołuje „Good Evening, Targówek”.
Nie byłoby choreografii Marcina i reszty zespołu, gdyby nie Gieorgij Puchalski, któremu też należą się brawa, bo to właśnie ruch w połączeniu z muzyką sprawia, że słowa w "Depeszach" stają się niepotrzebne.
Recenzja ma to do siebie, że bez względu na to, jak długo ktoś analizuje jej przedmiot, to "summa summarum" jej autor winien polecić lub odradzić swoim czytelnikom kontakt z przedmiotem swojej krytycznej recepcji. Tak też uczynię i ja i absolutnie polecę "Depeszy" każdemu, kto jeszcze ich nie widział i być może zastanawia się, czy jest to widowisko warte odwiedzenia Rampy, a może nawet przyjazdu do Warszawy. Polecam "Depeszy" obu grupom potencjalnych odbiorców, a więc zarówno tym, którzy udadzą się na Targówek jako fani i znawcy grupy z Basildon, jak również tym, którzy fanami nie są lub ich znajomość tematu ogranicza się do nieświadomej lub półświadomej recepcji tych utworów DM, które zaserwowało im radio albo telewizja.
Pierwsza ze wspomnianych grup może przygotować się na prawdziwe, czarne święto, w którym razem z kolejnymi utworami i obrazami na scenie Rampy, będą wędrować po ścieżkach własnych wspomnień, wtajemniczeń i zachwytów. Druga grupa po pierwsze szybko zorientuje się, jak wiele utworów Depeche Mode zna, nie uświadamiając sobie, że to właśnie ten zespół stoi za tą lub inną melodią. No i jeszcze jedno – ta druga grupa, opuszczając Teatr Rampa, po prostu dołączy do tej pierwszej. Bezpowrotnie. Bo takie są właśnie skutki "black celebration".
Autor tekstu: Marcin Jurzysta
Zdjęcia: Marcin Jurzysta i Michał Bigoraj